Lorde "Virgin": Ultradźwięki, które nie wnoszą niczego nowego [RECENZJA]
Przeczytałem ostatnio książkę, w której główny bohater żałował swojego porywacza. Akcja rozgrywała się, i nie żartuję, w Sztokholmie, a Greg, bo tak się nazywał, odmierzał czas słuchaniem "Ribs". Gdyby Lorde wiedziała, że jej twórczość może niektórym umilać zamknięcie, nie wydałaby "Virgin". Albo zrobiłaby tak, że na dłuższą metę nie wiałoby nudą.

Na powrót Lorde czekałem z wypiekami na policzkach. Po prostu kocham tę kobietę - jej talent, autentyczność, perswazję, odkrywanie słabości i podawanie jej na brudnej tacy. Gdy w 2017 roku wydała "Melodramę", wiedziałem, że coś się dla mnie skończyło, a i coś zaczęło. Polubiłem inne wizje, inne barwy, inne wszystko. Polubiłem też ją, bo skubana wdarła się do mojej głowy i napisała "Sober", "Homemade Dynamite" i "Sober II (Melodrama)".
Z krążkiem "Solar Power" przeżyłem najlepsze wakacyjne chwile ostatnich lat. Każdy utwór to hołd dla wolności, plaży, roztopionych lodów, salonu kosmetycznego i psa, który zawsze przybiega, gdy go zawołasz. Chciałem poczuć to samo przy "Virgin", choć w powietrzu czuć było, że będzie surowiej. I jest - tylko do tego stopnia, że można się otruć.
Uwielbiam okładkę "Virgin". Lorde prześwietliła się dla nas, abyśmy zobaczyli to, co w niej niedoskonałe, mechaniczne, wewnętrzne. Idea i zamysł miały potencjał, aby rozwinąć dialog, a teraz piszę tę recenzję i walę w klawiaturę, bo się zawiodłem. Gdy Ella wydała "What Was That", wiedziałem, że coś mi nie pasi. Nie czułem tego formatu, a nawet produkcji, którą zajęli się Daniel Nigro i Jim-E Stack. Wiało nudą, a to przecież przedsmak całego projektu. Fajnie, że Lorde wyszła do fanów i potańczyła z nimi w parku w Nowym Jorku. Ale czy do tego da się w ogóle tańczyć? Próbowałem w La Pose i nie dostałem żadnego darmowego drinka. To chyba o czymś świadczy.
Szanuję "Man Of The Year" za czułość i tęsknotę za tożsamością. "Favourite Daughter" wbije mi się jeszcze do łba, wiem to. Na ten moment moimi faworytami są jednak "Current Affairs", "GRWM", "Broken Glass" i "David". Szukanie siebie, trauma matki i wartość, po której słuch zaginął. "Nie należę do nikogo" - słyszymy pod koniec albumu. Lirycznie jest ciężko, ale wszystko wylane zostało jakby przez sitko, słabą kalkę.
Będę męczył ten krążek do upadłego, bo wiem, że tworząc go, Lorde wylała siódme poty. Ja je wylałem, próbując coś polubić. I tak, nie muszę wiedzieć wszystkiego, znać nawiązań, którymi żonglują zagorzali fani Lorde. Zazwyczaj to właśnie pierwsze przesłuchanie krążka ciągnie mi się za plecami, a przy "Virgin" nawet nie zauważyłem, że coś za tymi plecami próbowało świergotać. Droga przez mękę, ale wiem, że Lorde też tę mękę przeżyła. Chcę wierzyć, że z czasem mój trud zamieni się w przyjemność; że znowu polubię bycie jej zakładnikiem. A właśnie, ciekawe, czy Lorde kiedyś była w Sztokholmie. I czy Greg odpalił już "Virgin".