Ania Szlagowska: "Debiut udowodnił mi, że mogę więcej niż mi się wydaje" [WYWIAD]
Tegoroczna edycja "Must Be The Music" obfitowała w wiele niespodzianek. Jedną z nich niewątpliwie było odpadnięcie na etapie półfinału Ani Szlagowskiej, która wystąpiła ze swoim wielkim hitem - "Timothée". Porozmawialiśmy z artystką o jej wrażeniach z udziału w programie oraz doborze piosenek. Nie zabrakło również tematów debiutanckiego albumu czy tegorocznych Fryderyków, gdzie zdobyła nominację w kategorii "Fonograficzny Debiut Roku".

Wiktor Fejkiel (Interia Muzyka): Co cię skłoniło, by wziąć udział w programie "Must Be The Music"?
Ania Szlagowska: - Wydaje mi się, że każda osoba, która w większym lub mniejszym stopniu zajmuje się muzyką, na pewnym etapie dostaje pytania od rodziny czy znajomych: "A nie myślałaś o jakimś programie?". Gdy "MBTM" wystartował ponownie po 11 latach przerwy, a ja miałam już wydaną płytę i gotowe kolejne piosenki do wydania, uznałam to za odpowiedni moment, by spróbować swoich sił.
Czujesz rozczarowanie brakiem awansu do finału?
- Ogromne… Jak przychodziłam do programu, to nie myślałam o wygranej, bo nie chciałam budować w sobie żadnej presji. Mocno jednak liczyłam na awans do finału, bo czułam, że był on realny i w moim zasięgu. Naturalnie więc było mi przykro, że się nie udało.
Mimo wszystko oceniasz pozytywnie swoją przygodę w programie?
- Bardzo pozytywnie. Przede wszystkim dlatego, że mogłam zaśpiewać tam swoje utwory takie jak "zabić drozda" i "Timothée", które bardzo lubię. Udało mi się też dotrzeć do sporej rzeszy ludzi, którzy nie mieli wcześniej żadnej styczności z moimi piosenkami. Do tego możliwość zobaczenia, jak taki program wygląda od kuchni, gdzie mogłam poczuć się jak prawdziwa popstar, wokół której jest grono ludzi, dbających o każdy szczegół wyglądu, brzmienia, charakteryzacji i całej sceny. To było niesamowite doświadczenie.
Tak jak wspomniałaś, na castingu wystąpiłaś z utworem "zabić drozda". Dlaczego postawiłaś akurat na niego?
- Z tym się wiąże dość zabawna historia. Podczas castingów okazało się, że podkłady do większości moich piosenek nie działały. Nie mogłam odtworzyć ani tego do "Timothée", ani do "Oslo". Jedynym utworem, którego podkład wtedy zadziałał, był "zabić drozda". Los zadecydował, że musiałam postawić właśnie na niego.
Pisząc natomiast utwór "Timothée", czułaś w nim potencjał na hit?
- Gdy tworzyłam "Timothée", miałam poczucie, że jest niezwykle przemyślany i taneczny, na czym mi zależało. Nie spodziewałam się jednak aż tak pozytywnego odzewu. Na koncertach jest on właśnie tym utworem, o który publiczność najczęściej prosi na bis. Również najwięcej fanowskich prezentów dostaję związanych właśnie z tym kawałkiem, jak chociażby kartonowy Timothée Chalamet…
Czyli wybór utworu na półfinał był oczywisty?
- Tak, ale z perspektywy czasu zastanawiam się, czy nie był on trochę zbyt trudnym numerem. Spotkałam się z komentarzami słuchaczy, którzy nie zrozumieli, o kim śpiewam. Wiele osób nie wiedziało w ogóle, kim jest Timothée Chalamet albo jak wymawia się jego nazwisko (śmiech). Więc gdybym mogła cofnąć się w czasie, chyba postawiłabym na inny numer…
Wspomniane już utwory - "zabić drozda" i "Timothée" - znalazły się na twojej debiutanckiej "Pierwszej Płycie". Jak po tych kilku miesiącach odbierasz ten krążek?
- Niezmiennie uważam, że jest to bardzo dobra płyta. Jestem z niej o tyle dumna, że cały proces pisania i nagrywania trwał pięć lat, a robiłam go oddolnie, bez żadnego budżetu zewnętrznego, wsparcia wytwórni czy innych osób, które pomogłyby mi spiąć to logistycznie. Dlatego mam ogromny szacunek do tych piosenek, bo wiem, ile ich powstanie kosztowało mnie czasu, ale i łez.
Ta niezależność niosła ze sobą swobodę w tworzeniu i komponowaniu?
- "Pierwsza Płyta" jest takim moim placem zabaw. Pomieszałam trochę popu, jazzu i folkloru, bo czułam, że mogę zrobić na niej wszystko - w końcu nikt nade mną nie stoi, nie muszę spełniać oczekiwań ani labelu, ani sztabu marketingowego, który sobie wyliczył, ile zysku muszę przynieść. I myślę, że właśnie ta swoboda jest szczególnie słyszalna na "Pierwszej Płycie".
Jakie największe wyzwania postawiła ta płyta przed tobą?
- Wydanie samodzielnie całego krążka to przede wszystkim ogromne pieniądze - wynagrodzenie dla producentów, mix i master, teledyski, okładki czy płatna promocja w social mediach. Na to wszystko naprawdę sporo wydałam. Dlatego również ten proces wymagał rozłożenia w czasie - nie dałabym rady zrobić tego w rok, a już szczególnie przy takich funduszach, jakie miałam. Ale dzięki temu nauczyłam się robić wiele rzeczy samodzielnie - na przykład teledyski. Siłą rzeczy musiałam zająć się scenariuszem, reżyserią, scenografią i kostiumami, co sprawia, że teraz potrafię to robić (śmiech).
No i też każda z tych rzeczy była w pełni spójna z twoją wizją artystyczną…
- Otóż to. Nie chciałabym natomiast robić tego w taki sposób do końca życia. Wspaniale byłoby móc się podzielić pracą z innymi kreatywnymi ludźmi i czerpać z ich umiejętności. Myślę, że przy drugiej płycie przyjdzie na to czas i będę miała większe grono osób kreatywnych przy sobie. To nie zmienia faktu, że "Pierwsza Płyta" udowodniła mi, że mogę znacznie więcej, niż mi się wydaje.
W jednym z odcinków "Podsiadło Kotarski Podcast" Dawid Podsiadło dość znacząco pochwalił twój krążek. Te słowa bardzo cię zaskoczyły?
- To, że Dawid wyróżnił moją debiutancką "Pierwszą Płytę" w podsumowaniu roku 2024, wśród zaledwie kilku wymienionych albumów, głównie zagranicznych, było - i nadal jest - dla mnie niezwykle poruszające. Usłyszenie takiego uznania od osoby, której piosenki znasz niemal na pamięć, na której koncerty regularnie chodzisz i która jest dla ciebie wzorem w wielu aspektach, jest ogromnie motywujące.
Zaciekawiły mnie papryczki chili, które są wszechobecne w działaniach promocyjnych wokół "Pierwszej Płyty". Dlaczego postawiłaś akurat na nie?
- Papryczka chili to symbol szczęścia, odwagi i południowych Włoch. To, dlaczego postawiłam akurat na nie, wiąże się z wizytą u mojej przyjaciółki, która mieszka w Neapolu. Zgodnie z lokalną tradycją, każda osoba, która przyjeżdża w odwiedziny, otrzymuje małą papryczkę chili za 1 euro - i ja również taką dostałam. Tak bardzo mi się spodobała, że nosiłam ją na szyi przez kolejne miesiące jako pamiątkę. Wiele osób pytało mnie o tę papryczkę, a ponieważ byłam wtedy na etapie poszukiwania znaku rozpoznawczego dla mojej płyty, olśniło mnie, by to właśnie ona nim została.
Dostałaś w tym roku nominację do Fryderyków za fonograficzny debiut roku - spodziewałaś się jej?
- Mogę śmiało nazwać ją jednym z moich największych dotychczasowych sukcesów życiowych. Marzyłam o niej, odkąd zajmuję się muzyką, czyli od naprawdę dawna. Bardzo na nią liczyłam, ale nie miałam większego wpływu na to, czy się spełni - nie mogłam prosić ludzi o SMS-y, jak w "Must Be The Music" (śmiech). O nominacjach i wygranych podczas Fryderyków decyduje Akademia składająca się z około 900 przedstawicieli branży muzycznej oraz artystów. Dlatego, gdy dowiedziałam się o nominacji, byłam przeszczęśliwa, ale i zaskoczona, ponieważ zazwyczaj nominowani są artyści związani z dużymi wytwórniami, a nie niezależni twórcy.
Czujesz, by wykształcenie muzyczne pomogło ci w całym procesie twórczym?
- Nie wyobrażam sobie przechodzić tej drogi, która już za mną, bez jakiegokolwiek wykształcenia muzycznego. U mnie to jest drugi stopień szkoły muzycznej na wokalistyce estradowej, więc to nie tylko pięć lat nauki śpiewu, ale też fortepianu, harmonii, kształcenia słuchu i tańca. Ma to przełożenie głównie w tym, że jestem świadoma tego, co chcę muzycznie - potrafię znacznie lepiej się komunikować, czy to z producentami, czy z muzykami. Panuje w branży taki stereotyp "głupich wokalistów" i to jest naprawdę okropne. Bardzo nie chciałam wpaść w taką szufladkę, więc to wykształcenie jest dla mnie ważne.
W twojej głowie rodzą się już pomału plany na drugi krążek?
- Bardzo dużo dzieje się wokół "Pierwszej Płyty": kolejna trasa koncertowa czy letnie festiwale. To wszystko nagromadziło we mnie ogrom emocji, którym daje ujście w nowych piosenkach. Dla mnie tworzenie to poniekąd wentyl tych emocji, które we mnie buzują. Więc wszystkich, którzy się martwią, mogę uspokoić - na drugą płytę nie będziecie musieli czekać kolejnych pięciu lat, bo ten materiał się już tworzy. Z rzeczy, które mogę zdradzić, to bardzo chciałabym spróbować z trochę innym brzmieniem. Zobaczyć, jak to jest po tej bardziej popowej stronie Księżyca.
Możemy spodziewać się aż tak ogromnego przeskoku, jak u IGNACEGO?
- Nie no, aż takiej wolty nie planuję zrobić. Natomiast jestem ciekawa czegoś nowego. Dalej będę odwoływać się do moich korzeni i nowosądeckiej charyzmy - natomiast chcę robić wszystko szerzej i bardziej.